Sunday, September 19, 2010

Pożegnanie Krainy Oz (aż sie łezka w oku kręci...), 20-21.02.2010

Pożegnania nadszedł czas, a ja nie cierpię tych ostatnich chwil, kiedy trzeba powiedzieć "cześć, na razie, trzymaj się" i po prostu odejść, odjechać... Nasze pożegnanie z Krainą Oz trwało cały dzień, a potem pół nocy, kiedy lecieliśmy przez kilka godzin nad jej terytorium. Australia pożegnała nas ciemną nocą usianą gwiazdami i .... nieustającymi turbulencjami...ugh...
Odlot z Sydney zarezerwowany został na późny wieczór, przed nami prawie cała ostatnia sobota. Postanowiliśmy wstać wcześnie rano i od razu pomknąć na Bondi Beach. Wygrzać się na słońcu i w cieple, na które po powrocie do domu długo sobie jeszcze poczekamy :( W końcu w Europie trzaskający mroź i śnieżyce.
Tak więc spakowaliśmy manatki i przybyliśmy nad samo wybrzeże, na najpiękniejsza podobno plażę w Sydney. 

Tutaj jak zawsze tłumy, że naprawdę ciężko zrobić "samotne" zdjęcie. 


Słonko było, piasek złocisty też i fale na błękitnym Oceanie. Najlepszy relaks przed 24 godzinami lotu! 

Wytrwaliśmy w australijskim upale chyba ok. dwie godziny. Potem lekki obiad ostatnie zakupy upominkowo - pamiątkowe, szybkie oglądanie miasta w samochodu... próba złapania jak najwięcej kadrów i zapisania ich w pamięci, napełnienie i ostatnie nacieszenie się tym miejscem, wdech świata do góry nogami. Wybraliśmy chyba najbardziej okrężną i najdłuższą trasę na lotnisko. Ale któż by się temu dziwił?? Mieliśmy sporo czasu, więc delektowaniu się miastem nie było końca. Zawsze, kiedy coś się kończy, wydaje się, jakby wciąż było tego mało, wciąż chce się zobaczyć i to i tamto i jeszcze podjechać to tu to tam... I trzeba się zmuszać, żeby obierać kierunek na lotnisko. Ale trzeba, nie ma wyjścia. Drapacze chmur, zatoka, słynna Opera, Harbour Bridge, dzielnica Glebe, The Rocks, przemierzone ulice, parki, skrzeczące Ibisy, wiatr hulający pomiędzy budynkami... wszystko zostało za nami. Aż się łezka w oku kręci. Gdyby można zatrzymać czas, gdyby tylko można tu zostać...Ale z drugiej strony po trzech tygodniach wakacji na odległej o tysiące kilometrów Wyspie, lekkie uczucie tęsknoty za domem i malutka radość z powrotu też się nieśmiało pojawiają. I dobrze. Bez tego z pewnością bym tu została! Nie na zawsze, tylko na trochę dłużej. :)

Samochód oddany, kilka chwil w poczekalni, za oknami zachodzi słońce... Nasze bagaże, szczególnie te kropelkowe sporo przekraczają dopuszczalne normy, więc lekkie zdenerwowanie na duszy. Wszystko jednak idzie jak z płatka i nie obejrzawszy się już buszujemy w sklepach bezcłowych. I to i jeszcze tamto i maskotka Kangur pod pazuchę i czekoladki z makadamią, oczywiście australijskie whisky i likiery...Czas leci jak szalony, już zapraszają do wyjścia. W głośnikach słychac "Samolot gotowy do przyjęcia Państwa na pokład"...

Przebrani w wygodne ciuchy, próbujemy rozgościć się w miejscu, które przez kolejne 14 godzin będzie naszym "domem". Mój nos ciągle w oknie i wciąż łapie w pamięć, co się da. Niestety ciemność pokrywa wszelkie kształty i rozmywa szczegóły. Unosimy się, a pod nami miliony migoczących światełek. Żegnaj Sydney. Żegnaj Kraino Oz. Dziękujemy za twoją wspaniałą gościnę!  

Lot nad Australią twa bardzo długo. Mijają godziny, a pod nami wciąż Czerwony Ląd. Ogromy ląd, którego zasmakowaliśmy zaledwie kawałek, a mimo to zdążył nas odurzyć. Kiedy myślę Australia, to widzę na raz mnóstwo miejsc, przemykających przed oczami w tempie błyskawicy. Opera House w Sydney, Miś Koala - Bentley, kurczowo trzymający się ramion, Kangury przy drogach i te w Koala Sanctuary, w Brisbane, rafy koralowe na Whitsunday, kolorowa rzeźba w Melbourne, powalające drapacze chmur, wodospady w lesie deszczowym, góry błękitne, słyszę cykanie possumów w drzewach, ciche człapanie water dragonów... i niezwykłe, ogromne rośliny tropikalne i ... morze innych widoków. A więc udało się! Udało się zapamiętać tyle miejsc, widoków, smaków, zapachów, odgłosów, dzięki którym Australia z niemej, znanej jedynie z przewodników i zdjęć, obcej i nieosiągalnej krainy, stała się wielowymiarowym wspomnieniem w głowie, oswojonym i poznanym troszkę bardziej, a przede wszystkim "dotkniętym bezpośrednio" punktem na mapie. Wydarzeniem w życiu, o którym zawsze będę mogła w nieskończoność opowiadać!

Po 14 godzinach prób spania, oglądania filmów, grania w gry, próbie lekceważenia nieustających, lekkich wprawdzie, ale bardzo nieprzyjemnych turbulencji, w końcu wylądowaliśmy w Abu Dhabi. Tym razem mieliśmy okazję zobaczyć stary, ale niezwykły pod względem architektonicznym port lotniczy. Niechaj zdjęcia potwierdzą mój zachwyt. Prawdziwie kosmiczne miejsce.

Tutaj szybki "update" na blogu, kilka maili ...
...i już startujemy z piaszczystej, suchej ziemi, rozpływającej się w bezlitosnym słońcu, by w przeciągu 12 godzin przenieść się na zasypaną białym puchem irlandzką wyspę. Zmiana temperatury otoczenia zmieni się z +30 na... -5.... brrrrrrriliant! :P

Lot niezwykle meczący, ale na szczęście jakoś tak szybciej minął, niż w tamta stronę. To podobno normalne, powroty do domu zawsze są jakby szybsze :) Ponieważ lecieliśmy w przeciwnym kierunku do ruchu obrotowego ziemi, ze wschodu na zachód, zaoszczędziliśmy aż 7 godzin (te same 7 godzin, które zgubiliśmy trzy tygodnie temu). Dzięki nim mieliśmy całą niedzielę na zwalczanie jet lagu. Zatem dobranoc wszystkim.

Dziękujemy za uwagę. Było nam niezmiernie miło dzielić się naszymi wrażeniami i opowieściami z pobytu w Krainie Oz. Polecamy taką podróż każdemu miłośnikowi zwiedzania świata! Australia jest naprawdę niezwykła! A wspomnienia jeszcze bardziej niezwykłe, o czym świadczy chociażby czas, w jakim powstawał ów blog... Dobrnięcie do końca opowieści zajęło "zaledwie" 8 miesięcy!!! wow!! 

Do zobaczenia już przy okazji innej opowieści. 

Kropla & Matt

Koniec.


Sunday, August 29, 2010

Przedostatni dzień w Sydney - Glebe, Północne Sydney, Bondi Beach i kolacja z "Królową Victorią" na The Rocks, 19.02.2010

Dzisiejszy, nasz przedostatni dzień w Australii w pełni należał do Sydney. Na początek wybraliśmy się ponownie do dzielnicy Glebe, tym razem na śniadanie. W świetle dziennym przedmieścia Sydney nabierają zupełnie nowego, specyficznego charakteru. Niskie, w większości drewniane domki, z balkonami ozdobionymi metalowymi barierkami o przedziwnych, fantazyjnych ażurowych "esach-floresach", niczym papierowe wycinanki albo łowickie wzory. A wszystko otulone bujną zielenią, dzikimi pnączami najróżniejszych drzew i krzewów. Z drugiej strony lekko zaniedbane, z wyraźnymi śladami kilkudziesięcioletniej historii. Miejscami obdrapanie, przygaszone... W każdym razie zupełne przeciwieństwo nowoczesnego i szklanego City.


A i zapomniałabym - oto swojski szyld, który bardzo miło zobaczyć na drugim końcu świata!


Po porannym croissancie i kawce w lokalnej kawiarni, pomknęliśmy do Centrum. I tutaj chcąc niechcąc wjechaliśmy na ulicę prowadzącą wprost na Harbour Bridge. Jak już się na taką trasę wjedzie, to potem jedyne wyjście to przejechać most i zwiedzić Północne Sydney. 
Przyznaję, że most jest ogromy i robi niesamowite wrażenie od środka. Masywne pylony, przytłaczająca metalowa konstrukcja, prawdziwy kolos! Na jednym ze zdjęć widać ludzi wspinających się na szczyt mostu.

Harbour Bridge ma chyba cztery pasy ruchu w jedną i w drugą stronę. Oczywiście przejazd przez niego jest płatny, i bardzo łatwo nie znając miasta, wjechać na niego, a nawrotka możliwa jest dopiero po drugiej stronie zatoki. Mieliśmy to "niebywałe" szczęście" i tego dnia chyba około trzy razy wylądowaliśmy na moście... więc poznaliśmy go dosyć dokładnie :) I przy okazji zasmakowaliśmy północnej części miasta. Stąd oczywiście rozpościera się fantastyczny widok na port, zatokę, Operę i budynki City. A dookoła wszędobylskie mewy.... i turyści! :) Kilka skoków Kropli to już tradycja!

Pólnocna część miasta jest bardzo podobna do samego centrum. Przedmieścia pełne jednorodzinnych domków, z ogrodami, balkonami, tarasami, a do tego soczyście zielono wokół. Z pewnością bardzo przyjemnie jest tutaj mieszkać. Ale cóż, niektórzy szczęściarze już za dwa dni poczują chłodny powiew znad Irlandzkiego Morza. I może nawet poczują śnieg pod nogami :)))) Tymczasem jedziemy dalej w gorącym słońcu i z letnim, ciepłym wiatrem we włosach!

Następny przystanek - Bondi Beach, największa i najbardziej chyba ekskluzywna plaża w Sydney, gdzie poza Irlandczykami :P wypoczywa po pracy i podczas weekendów prawie całe Sydney! To tutaj na wysokich falach szaleją windsurfingowcy, po brzegu spacerują rozpaleni przystojniacy i dziewczyny niejednokrotnie prezentujące się w stroju toples. Jednym słowem - nawet bez słońca panuje tutaj wybitnie gorąca atmosfera! 


Wygrzaliśmy się na plaży, posmakowaliśmy kąpieli w wielkich falach, widzieliśmy kilka próbnych akcji ratunkowych :) Niestety tym razem nie spróbowaliśmy szaleństw windsurfingowych :((( Może przy innej okazji. Zaś na obiado-kolację wybraliśmy dzielnicę The Rocks. Najstarsza część miasta, mieszcząca się tuż przy porcie, która przypomina troszkę ulice Glebe, z tym wyjątkiem, że jest bardziej zadbana i pełna turystycznych atrakcji, eleganckich restauracji i sklepów z pamiątkami. Mieliśmy podwójne szczęście, bo tego dnia po pierwsze - do portu przybiła "Królowa Victoria", luksusowy, gigantyczny statek pasażerski, a po drugie - trafiliśmy na market, na którym poza różnorakim jedzonkiem można było nabyć rzeczy dziwne i dziwaczne rękodzieła, tudzież wyroby rzemieślnicze. Niestety pośród królującego tu kiczu, bardzo niewiele było naprawdę unikatowych produktów. Nam najbardziej przypadły do gustu szaszłyki z owoców morza! :) Mniam, place lizać! Na konkretniejsze jedzonko tym razem wybraliśmy się do .... włoskiej restauracji, gdzie ponownie królowały na naszych talerzach owoce morza w wydaniu spaghetti.



A na zakończenie dnia, jako że to już ostatni wieczór w Krainie Oz, przespacerowaliśmy się wzdłuż wybrzeża. Opera i "Królowa Victoria" cudownie wyglądały w świetle zachodzącego słońca. I w końcu zobaczyliśmy, że nawet troszkę się opaliliśmy! :)

I tak minął nasz przedostatni dzień, a ostatni wieczór w Sydney. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, jakim cudem to tak szybko minęło... Trzy tygodnie w mgnieniu oka... ech.

Ostatni poranek nadchodził wielkimi krokami, a potem jeszcze tylko... 24 godzin lotu i witaj Europo! :)

cdn.